środa, 6 czerwca 2018

SANTORIUM - dzień trzeci

Przy naszym pokoju znajdowało się stanowisko z czajnikiem. Poczułam się zobowiązana do dbania o to, by zawsze była świeża woda. Zdarzało mi się  kilkakrotnie stawiać wodę na kawę, którą ktoś się natychmiast częstował. Nikogo nie złapałam za rękę, zatem pozostało mi tylko czuwać osobiście. 
Znowu wstałam przed 5, dlatego od razu nastawiłam sobie wodę na kawę. Ewa smacznie spała, a ja po cichutku chłeptałam boski napój i zbierałam myśli. Hipnotyzowałam kartę zabiegową, próbując dociec, co też dzisiaj sponsor mojej udręki proponuje. Nie miałam złudzeń, na pewno czekał mnie ciężki dzień. Intrygujące było pojęcie orbiter. W głowę zachodziłam, co to może być takiego. W odpowiednim czasie ciekawość mą zaspokojono. Jest to takie coś z rączkami jak kije, trzymasz to i biegniesz. 
To u mnie steper się kurzy, a tu mnie zmuszają do ciężkiej katorgi. Kto mnie uratuje, gdzie ten rycerz na białym koniu, gdzie?
Problem w tym, że zalecił to rycerz w białym kitlu i gdzie tu sprawiedliwość...
Nie mając wyboru, zaczęłam ćwiczenia na machinie torturującej. Po pięciu minutach miałam ochotę zejść i się obrazić. Ledwie dyszę, pot strumieniami leje się po plecach.  Po dziesięciu żegnam się  z życiem i rozważam  napisanie testamentu, a tu tylko 10 kalorii.  Po piętnastu mokra jak szczur straciłam nadzieję, że mnie z tego wypuszczą. Po siedemnastu minutach zdobyłam się na odwagę i wyszeptałam:
- Przepraszam, ile czasu mam tak biegać?
- 15 minut...
- Oooo to ja już tak 17, zatem koniec mojej udręki.
Fizjoterapeuta bacznie mi się przyglądał, po czym z kamienną twarzą zapytał:
- A tak na przyszłość, czy zawsze pani chodzi do tyłu?
I stało się jasne, dlaczego gwiazdy w oczach miałam...
Teraz mi to powiedział? Jak ja mało ducha nie wyzionęłam? 
Bez słowa wyszłam, zabierając kartę. 
Nawet mu powieka nie drgnęła, na tak zimne pożegnanie.
Traf chciał, że wróciłam do niego parę godzin później, na ćwiczenia zbiorowe. Dał nam taki wycisk, że wychodziłam od niego prawie na czworakach. W doborowym towarzystwie, bo reszta nieboraków miała tak samo...
Na innych ćwiczeniach byłam już przygotowana odpowiednio. Otóż codziennie wsadzali mnie na łóżko w klatce, ręce mocowano na pasach i robiłam "aniołka". Za pierwszym razem machałam grabiami tak, że mało ich ze stawów nie wyrwałam. Następnego dnia pojawiły się potężne zakwasy, ledwie dałam radę podnieśc kubek z kawą. Nauczona smutnym doświadczeniem, ćwiczyłam później bardziej rozważnie. Tym razem byłam przygotowana na wszelkie pytania, związane z moimi dolegliwościami. Traf chciał, że jeden z pacjentów był ciekawy (zawsze ktoś był). Akurat kończyłam ćwiczenie, więc mogłam już się nie spieszyć. Podszedł do mnie i spytał:
- A dlaczego musisz tak machać rękoma? Na co to pomaga?
Z kamienną twarzą odparłam:
- Anioły tak mają. Złamałam skrzydła, rozczarowana postępowaniem ludzi i muszę teraz ćwiczyć, żeby polecieć.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
Tymczasem się wyplątałam z pasów, odwróciłam tyłem do niego. Na plecach bluzy miałam skrzydła anielskie... 
Cała sala gruchnęła śmiechem ))) 

1 komentarz: