Podobno,
jak już się zacznie, to końca nie widać. Zupełnie zapomniałam,
że u mnie przesądy działają odwrotnie.
Lata
temu, znalazłam podkowę. Leżała sobie, jakby czekając na mnie.
Ucieszyłam się niezmiernie, bo znaleziona podkowa to wielkie
szczęście, które zawsze jest przydatne. Przyniosłam do domu,
postawiłam przy książkach, tworząc literę U. Nie zanotowałam w
swoim życiu, jakiś szczególnych szczęśliwych chwil, nie stałam
się też bogata. Bywa.
Ostatnio,
przeczytałam, że podkowę należy zawiesić nad drzwiami
wejściowymi, więc wskoczyłam na krzesło, młotek w dłoń i do
ataku!
Od
tego momentu, mam niebywałego pecha.
12
kwietnia (w wigilię piątku 13) rozbiłam kubek w pracy. Pomyślałam
sobie, a niech tam, na szczęście, specjalnie się nie przejmując.
Gorzej zrobiło się, jak wracałam do domu rowerem.
W
piwnicy usłyszałam, że ktoś do mnie dzwoni. Plecak załadowany
maksymalnie, trzeszczał w szwach, bowiem, jak zwykle, znajdowało
się w nim mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. A telefon, oczywiście na
samym dnie. Zanim wygrzebałam aparat, trochę minęło. W końcu
ujęłam telefon w dłoń, po czym wypadł mi i rąbnął o beton.
Nowiutki smart fon szlag trafił. Zbiła się szybka, w drobny mak.
Zła jak szerszeń, wpadłam do domu i natychmiast próbowałam
przełożyć kartę sim, do starego aparatu. Niestety, coś nie
szło. Jakaś to mikrokarta, a za nic nie mogłam znaleźć adapteru.
A jak w końcu odkryłam, gdzie jest, nijak mi do karty nie pasował.
Po
godzinie zorientowałam się, że do starego telefonu pchałam
uparcie kartę pamięci, a nie sim. Jak tylko mnie olśniło,
okazało się, że gdzieś zgubiłam adapter. Następna godzina
szukania. Wymacałam go na ziemi, przestając ufać narządowi
wzroku. Oczy mi „mówiły”, że nic tam nie ma, dłonie jednak
zadały temu kłam. Okularów nie włożyłam, bo kto by je tam
wygrzebywał z dna plecaka. Po wielu perypetiach udało się aparat
uruchomić. Coś tam nabroiłam, bo zażądano kodu pin. Postawiłam
oczy jak spodki, bo niby skąd mam wiedzieć, jaki jest? Od czego
jest wujek Google ? Tyle że, odkryłam to za późno. Najważniejsze,
że odbieram telefony i esemesy.
Pomyślałam
sobie, że już mi niestraszny piątek 13.
Myliłam
się.
Dojechałam
do pracy rowerem, a do bagażnika miałam przymocowane niewielkie
pudło z książkami, które postanowiłam oddać w zamian tych
wyżebranych. Chciałam odpiąć gumę mocującą, niestety trzymała
mocno, specjalnymi zaczepami. Szarpiąc się z tym ustrojstwem, w
końcu uwolniłam haki, które wypuściłam nieopatrznie. Naciągnięta
guma strzeliła mnie w policzek. Oczywiście na mym nadobnym licu,
pojawił się siniak. Robiąc dobrą minę do złej gry,
utrzymywałam, że skoro przesoliłam obiad, to musiałam sobie sama
wymierzyć sprawiedliwość, z braku kandydata...
Przeżyłam
jakoś piątek 13.
Myślałam,
że to koniec.
W
sobotę wskoczyłam na rower, patrzę, a tu gołąb rwie się do lotu
i jak mnie nie grzmotnie w czerep! Normalnie zezowaty, czy co? Mało
z jednośladu nie spadłam.
Pocieszam
się jednak, że przynajmniej mi nie narobił na głowę, przy
okazji...
Dziś
boję się wyjść gdziekolwiek...
Może powinnam jednak zdjąć podkowę...