niedziela, 3 czerwca 2018

SANATORIUM - dzień drugi

Wstałam o świcie, ptaszki tak pięknie śpiewały. A ja głodna. Zjadłabym żubra z kopytami i prosiła o dokładkę. Do śniadania szmat czasu. To chociaż napiłam się wody mineralnej. Współlokatorka spała jak zabita. Próbowałam czytać na komputerze, ale internet słabiutki, zdążyłabym się zestarzeć, zanim by się połączył. Zniechęcona totalnie, czekałam jak mysz pod miotłą, aż Ewa się obudzi. W końcu wstała, więc śmiało mogłam wskoczyć pod prysznic. Tyle że to Ona mnie wyprzedziła. 
Potem sobie przypomniałam, że muszę przed śniadaniem zmierzyć ciśnienie. Pogalopowałam rączo na drugie skrzydło, ignorując windę. Do pielęgniarki była kolejka. Widać blado wyglądałam, bo mnie od razu pocieszali, że krio komora nie jest straszna. Akurat. Zastanawiałam się, czy mi nie zamarzną oczy, a może trzeba tam wejść z zamkniętymi? Bałam się, że mogę zemdleć, bowiem lata temu tak się działo, gdy tylko wyszłam z ciepłego pomieszczenia na mróz. Do dziś nie wiadomo z jakiej przyczyny. Ostatni raz zemdlałam, jak się wtoczyłam na swoje trzecie piętro z zakupami, ale to akurat było lato, więc się nie liczy. Trzęsąc się jak osika, dostąpiłam zaszczytu mierzenia ciśnienia. Zirytowałam się nieco, bo skoro rzuciłam kawę rozpuszczalną i naturalną (bo jedna dziennie się nie liczy) to oczekuję spektakularnych wyników, a tu 140/80. Jak na osobę, która dawniej miewała 90/60 nie ma co się chwalić. Skorzystałam z okazji i zważyłam nielegalnie. 
Potem pognałam na śniadanie, prędko pochłonęłam zupę mleczną, a talerzyk z wędliną i chlebem zabrałam nielegalnie do pokoju. Dwa dni minęły, zanim targana wyrzutami sumienia i zniesmaczona przestępczymi skłonnościami ,oddałam go do kuchni. 
Będąc w pokoju, chwyciłam tylko za reklamówkę ze strojem na krio i pognałam przed siebie, a konkretnie do recepcji, z zapytaniem gdzie mam iść. Dotarłam szczęśliwie, ale do męskiej przebieralni (była pierwsza). Komisyjnie wyeksmitowana (próbowałam!) poszłam do właściwej. Tam przebrałam się w odpowiednią kreację i rad niewola, ruszyłam w kierunku krio. Cud, że się w to ubranko zmieściłam, pełna obaw, że w strategicznym momencie pęknie mi to i owo i oczywiście oczy zamarzną. Dobrałam się w parę z koleżanką i ruszyłyśmy tupać. O Matulu! Jak mi kolana zmarzły! a oczy nie. Uprzedzona koleżanka uważnie obserwowała moją osobę, czy aby nie mam ochoty zemdleć. Najwyraźniej nie miałam. Tupiąc energicznie, zakonotowałam w myśli, że chyba mi spodenki spadają... Ledwie się skończyło, jak wyskoczyłam z komory na rowerek stacjonarny. Powinnam była pedałować co najmniej 15 minut, ale nikt nie pilnował... toteż umknęłam. 
Na następnym zabiegu podpadłam totalnie. 
Oddałam kartę zabiegową, po czym radośnie potupałam do recepcji po fizelinę, bo się zorientowałam, że nie mam. Podobno fizjoterapeuta oczy wypatrywał za mną, głos zdarł wołając, a ja sobie gawędzę po drodze tu i ówdzie... Zwyczajnie w świecie zostałam objechana:
- Pani Beato, jak oddaje pani kartę, to oczekuję, że pani jest gotowa do zabiegów! 
Zawstydziłam się i obiecałam solennie, że nigdy, ale to nigdy się już nie spóźnię. Poszło mi w drugą mańkę, zawsze byłam grubo przed czasem, licząc na "okienko".
Na basenie znów się popisałam. Chciałam się przebierać w męskiej przebieralni. Panowie ów pomysł przyjęli dość ciepło, jak sądzę, natomiast ja niekoniecznie. Umknęłam w popłochu. 
Prawie 10 lat nie miałam na sobie stroju kąpielowego, a tu takie coś. Okutana w ręcznik oddałam kartę i poszłam wziąć prysznic. Głupio było suchym ręcznikiem się zawijać, kiedy jeszcze będę torturowana w wodzie, zatem tylko lekko się nim zasłaniałam. Kiedyś jednak trzeba było go odłożyć...
Szczerze mówiąc, byłam przekonana, że ćwiczenia w wodzie to łatwizna, nawet się nie spocę. Myliłam się. 
Potem był obiad. Rzuciłam się na jedzenie, jakbym trzy dni nie jadła. A jakie smaczne!  
Po obiedzie następne zabiegi i trening relaksacyjny, w trakcie którego ... zemdlałam, wywołując panikę. Wyszło mi, że nawet się odprężyć nie mogę, organizm mi od razu daje czerwoną kartkę. Skutkiem tego, mam zalecenie lekarskie, by iść do kardiologa... 
Nie wiem, co ze mną jest, ledwie przestąpiłam próg sanatorium, a już serce padło... 
Kolacja była oczywiście wypatrywana przez niejeden żołądek, bracia i siostry w niedoli, czekali na zielone światło od obsługi, wcześniejsze próby trzaskania zębami, były bardzo niemile widziane... 
Po kolacji  obie padłyśmy jak martwe. 

5 komentarzy:

  1. Serducho padło od tych wizyt w męskich przebieralniach...;o)

    OdpowiedzUsuń
  2. No tym razem mnie wystraszyła świat tym omdlewaniem. Mam nadzieję, że powód znajdą i serduszko będzie pracować jak ma.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakby tu... zdrowsza jestem, jak nie chodzę do lekarza )))

    OdpowiedzUsuń