poniedziałek, 11 czerwca 2018

SANATORIUM - dzień czwarty


Znowu obudziły mnie ptaki. Rozczochrana jak nieboskie stworzenie, otworzyłam drzwi od pokoju, by wyjrzeć czy trzeba dolać wody do czajnika. Nadziałam się na amatora porannej kawy. Niezrażona,  że w niekompletnym stroju, przywitałam się. Facet obciął mnie wzrokiem od góry do dołu, ale widocznie nie znalazłam uznania w jego oczach, bo natychmiast stracił zainteresowanie moją osobą. No może niekoniecznie, albowiem skupił się na czajniku. Zapewne podejrzewał mnie o przestępcze skłonności, w rodzaju podebrania mu wrzątku. Ani myślałam sterczeć bez majtek na korytarzu (bo w piżamie), toteż od czasu do czasu tylko wystawiałam głowę, by podpatrzeć, czy czajnik wolny. W końcu się doczekałam. Zatankowałam do pełna, dolałam też wody do specjalnego pojemnika, dla innych. Czekałam, aż mi się woda ugotuje, chcąc zakosztować porannej kawy. W międzyczasie próbowałam odpalić internet, z marnym skutkiem. W końcu wystawiłam głowę zza drzwi, by zobaczyć, jak mój wrzątek jest niesiony do pokoju w głębi korytarza. Mało tego, podczas gdy ja walczyłam o łącze, utworzył się komitet czajnikowy, a ja ewidentnie wypadłam z kolejki. Zanim się doczekałam wrzątku, trzy razy  dolewałam wodę do czajnika. Miałam najbliżej do zlewu, zatem z automatu awansowałam na stanowisko lejwody. Oczywiście nie byłam ujęta w harmonogramie zalewania kubka. Przeszłam niezły trening cierpliwości, choć z tego nie słynę, ale w końcu się doczekałam. 
Jaka ta kawa pyszna! (tym bardziej że jedyna w ciągu dnia). 
Potem przyszedł czas na podrasowanie ciśnienia. Wyznaję, że nieco oszukiwałam, bo przed mierzeniem ciśnienia aplikowałam sobie magnez z potasem. Bałam się, że mnie nie wpuszczą do krio. Chyba trochę przesadziłam, bo wyszło 110/70 i bardzo słaby puls, co zasiało wątpliwości, czy mogę wejść do komory. W końcu zaryzykowano i dostałam zielone światło.
Po śniadaniu pobiegłam na krio. Przebrałam się, odczekałam swoje i weszłam z koleżanką, która była uprzedzona wcześniej o mojej nietypowej tendencji w związku z zimnem. Od razu uderzenie lodowatego zimna podziałało na moje komórki tłuszczowe. Mam wrażenie, że nagle się skurczyły i oto przyciasne spodenki zrobiły się luźne i zaczęły spadać. Głupio byłoby wyjść z komory zimna ze spodenkami na kostkach, zatem próbowałam je podciągnąć, wciąż energicznie tupiąc drewniakami. Skutkiem tego, wywinęłam klasycznego orła. Współtowarzyszka się wystraszyła, że zemdlałam i chciała zawiadomić personel. Dałam jej znać, że nic się nie stało, ale chyba nie uwierzyła. Jak już odzyskałam pion, na dowód, że czuję się dobrze, tupałam w dwójnasób. W końcu nas wypuszczono. Pognałam na rower i dalej pedałować energicznie. Powiem Wam, że po wyjściu z lodowatej komory, każdy ćwicząc, szczerzył zęby. Podczas przebierania  okazało się, że jestem posiadaczką pięknych siniaków pod kolanami. Uprzedzano nas, byśmy dopóki się nie rozgrzejemy, nie dotykali swego ciała, bo mogą powstać odmrożenia. Nikt nie wpadł na to, że można sobie odmrozić to i owo, podczas upadku. A ja się nie przyznawałam do niczego. Pod podkolanówkami nie widać, a następny taki zabieg miał być za dwa dni, więc poczułam się rozgrzeszona z automatu. Pech chciał, że ta sama osoba, która wpuszczała do krio, prowadziła zajęcia na basenie... Nic im nie umknęło. Ile ja się nagadałam, że to tylko siniaki... Tym razem ćwiczył nas pan K. Nic mu nie umknęło, a ja się bardziej skupiłam na tym, że w okolicach pośladków nagle powstał luz i dolna część stroju kąpielowego, zaczęła żyć własnym życiem, przeobrażając się niekiedy w stringi. Tak zapamiętale pilnowałam tyłów w trakcie ćwiczeń, że mi ramiączko opadło. Pomyślałam sobie, że poprawię w wolnej chwili, jak się skończy ćwiczenie, gdy usłyszałam:
- A pani Beata tak ćwiczy, że aż jej ramiączko opadło! -oświadczył pan K.
- A chciałam poprawić dyskretnie i o...- odparłam, w tym samym czasie zanurzając się aż do brody i poprawiając niesforny kostium, ku ogromnej radości współćwiczących. 
Po basenie pognałam do pokoju, z mokrymi włosami i rozczochrana jak nieboskie stworzenie. Zapomniałam wyznać, że nie wzięłam grzebienia. Stałym zajęciem, jak już pisałam, było dolewanie wody do czajnika. Tak też uczyniłam, ale bezmyślnie gdzieś wsadziłam klucz od pokoju. Gdy przyszła pora na następne zabiegi, miotałam się jak oszalała w poszukiwaniu zaginionego skarbu. W końcu nie było czasu i razem z Ewą wyszłyśmy z pokoju. Po drodze przypomniałam sobie, że zostawiłam fizelinę, a bez tego nie pozwolą mi się rozłożyć na kozetce. Wysępiłam od współlokatorki jej klucz, po czym wtargnęłam do pokoju, chwyciłam zielone szczęście i przypomniałam, gdzie byłam uprzejma zostawić swój zamykacz pokoju. Leżał sobie samotny, zapomniany w łazience. Natychmiast pognałam za Ewą, ale gdzieś zniknęła. Odbywszy własne zabiegi, ciągle się rozglądałam za nią, ale jakoś się rozmijałyśmy. Biedna przez prawie 3 godziny była bezdomna, za moją przyczyną. Po obiedzie i wszystkich zabiegach poszłyśmy na spacer, ale w połowie drogi Ewa zrezygnowała. Nieco się obraziła, bo za szybko szłam i za daleko, zatem wróciła do pokoju. Ja tymczasem energicznie człapiąc, dotarłam do... Augustowa. Zlokalizowałam bankomat i zaopatrzona w gotówkę wróciłam do ośrodka na kolację. Targana wyrzutami sumienia, postanowiłam zaprosić współlokatorkę  po kolacji do kawiarni na piwo. Nie przeszłam też obojętnie obok ciasta, które dołożyłam do naszego zestawu. To był ten moment, kiedy Ewa się zirytowała na moje "paniowanie". 
W kawiarnianym ogródku, zostałyśmy tak pokąsane przez owady, że długo będziemy wspominały straty własne. Istnieje poważne podejrzenie, że to my byłyśmy w menu, a one gośćmi lokalu. Widocznie bardzo smakowało, bo i w pokoju  nie dały nam żyć. 
Przed snem zorientowałam się, że zgubiłam podkolanówki na krio... 

3 komentarze:

  1. Nie wiem co się dzieje, ale komentarze znikają...:o(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żyłam w nieświadomości, wcale nie pokazało, że są... muszę pogrzebać w ustawieniach )))

      Usuń