sobota, 23 czerwca 2018

Sanatorium - Dzień piąty (sobota)


Znowu te trele, coś cudownego! Nagle usłyszałam charakterystyczny dźwięk wydawany przez drapieżnika. Wyrwało mnie z łoża, biegiem na balkon, ale nie zauważyłam ptaka. Wracając do łóżka, zwróciłam uwagę na martwe muchy i komary, które leżały rozsiane po całej podłodze. Doszłam do jedynie słusznego wniosku, że konsumowanie mojej osoby grozi śmiercią. Chyba że zdechły z przejedzenia... 
Po śniadaniu pobiegłam do komory krio, w poszukiwaniu zaginionych skarpetek. Niestety tego dnia nie było tych zabiegów, zatem pocałowawszy klamkę, udałam się na zabiegi właściwe. 
Podczas okładów z borowiny, zasnęłam i trochę zeszło, zanim udało się personelowi, sprowadzić mnie do świata żywych. A było tak pięknie! 
Tego dnia biegałam na orbiterze w odpowiednią stronę. Było tylko troszkę lżej. Po ćwiczeniach grupowych znowu się czołgaliśmy do swoich pokoi. 
Gdy wróciłam, zaskoczył mnie widok gołębia, który chodził po pokoju, jak po swoim, bez żadnego strachu. Chyba nie dotarły do niego wieści, kogo ma przed sobą. Możliwe też, że to desperat, chcący zakończyć swoje ptasie życie... Dostał natychmiastową  eksmisję, przy słownej zachęcie. Zamknęłam balkon i co widzę? To stworzenie stoi naprzeciwko mnie i się gapi ani myśląc udać się gdzieś w nieznane... 
Drugim niechcianym gościem był szerszeń, który chyba sobie upodobał nasz pokój. Codziennie przylatywał, a mnie się udawało go jakoś wyprosić bez strat własnych. W końcu Ewa się zirytowała i wydała na niego wyrok śmierci. Tyle że to ja miałam go wykonać. Odmówiłam przeczuwając, że z moim szczęściem, to po takiej akcji wyląduję na intensywnej terapii... Co innego trząść firanką w ramach zachęty, a co innego mierzyć w niego laczkiem. Ewa dokonała egzekucji kapciem, bez strat własnych. 
Po obiedzie poszłyśmy na spacer, przed siebie, ale tym razem z powodów zdrowotnych (ach te komarzyce... ) udałyśmy się w stronę bardziej cywilizowaną, czyli przy ulicy. Półtora kilometra dalej odkryłyśmy raj, znaczy się Biedronkę. Nie było mocnych na mnie, natychmiast skierowałam się w tamtą stronę. A tam istne eldorado książkowe! Zakupiłam dwa tomy, po 900 stron każdy. Współlokatorka śmiała się, że do końca turnusu nie przeczytam. Kobieta małej wiary! Nie tylko przeczytałam te dwie, ale jeszcze dowiozłam z domu oraz pożyczyłam od innych pacjentek.
 W owym sklepie spotkałam kuracjuszy rodzaju męskiego, którzy chcieli nabyć bardziej szlachetne trunki. Zobaczywszy co mam w koszyku, zaczęli się śmiać: 
- Kawa inka ?? Książki ??
Cóż, będę musiała z tym żyć...

4 komentarze: