Świat ruszył gwałtownie do przodu, ja mam zadyszkę i z lekka zwalniam, żeby nie napisać, że wlokę się w ogonie.
Mam wrażenie, że nie nadążam za nowinkami technologicznymi. Niby wszystko ma być uproszczone, a odbieram to jako zamach na moją inteligencję.
Weźmy na przykład Windowsa 10. Kafelki, a co to ja małe dziecko jestem?
Już zdziecinniałam i nie byłam łaskawa tego spostrzec?
Łapię się na tym, że wcale nie mam ochoty zapoznawać się nowinkami technicznymi. Coś, co dla kogoś jest bardzo proste w obsłudze, mnie sprawi na pewno problem. Do tego dochodzi lęk przed zepsuciem maszynki.
W dodatku mam wrażenie, że te wszystkie udogodnienia tylko komplikują sprawę, oraz następuje pewne przeładowanie technologią.
Pewnie rzeczy, które dla mnie były oczywiste, dla moich dzieci są abstrakcją. I analogicznie, to co dla nich jest oczywiste, dla mnie nie.
Telefony dawniej były tylko stacjonarne. Jak ktoś nie miał, a chciał się skontaktować z osobą posiadającą owe dobro z kategorii luksusowej, pędził do budki telefonicznej. Kręciło się tarczą w celu wywołania pożądanego numeru telefonu. Wystarczyła jedna moneta o odpowiednim nominale i można było gadać i gadać... W międzyczasie powstawała kolejka, składająca się z osób, tak samo jak ja, spragnionych dialogu z wybraną osobą. Czasem można było być wyniesionym z budki, przez współwyznawców szalonej ówczesnej technologii. I wciąż trzymając kurczowo słuchawkę, dopóki kabel pozwolił, rzuciło się parę ostatnich słów.
Bywało, że budka telefoniczna padała ofiarą złości rozmówcy.
Pewien mężczyzna, biegający w lutym po mieście, w swetrze i kapciach poszukiwał budki telefonicznej. Każda mijana po drodze była zdemolowana, a ten w akcie złości szarpał za naderwaną słuchawkę. Zobaczyli go milicjanci. Chcieli go zaprosić w ciepłe miejsce, czyli do radiowozu...
Okazało się, że to przyszły tato biegał po mieście, szukając budki telefonicznej, w celu wezwania pogotowia do swojej żony. Na jego miejscu, też bym biegała, mając wizję odebrania własnoręcznie swojego dziecięcia. Spotkało się to z pełnym zrozumieniem, panowie milicjanci podwieźli przyszłego rodzica do działającej budki telefonicznej, potem odwieźli go do domu. Dość szybko odjechali, pewnie bali się, że zostaną zaangażowani do akcji porodowej. A tymczasem małżonka owego nieszczęśnika przymierzała kolejne kreacje, bo przecież byle jak nie pojedzie ubrana. Prawie tato patrzył na to ze zgrozą, obgryzając pazury. Oczyma wyobraźni widział siebie, jak stoi na balkonie i ryczy: ratunku! Pomocy!
Swego czasu można było usłyszeć w słuchawce obce głosy. A jak kto bardzo był ciekaw, to mógł zapoznać się z problemami innych ludzi. A hitem w skali światowej, był co kilka minut głos, który oświadczał: Rozmowa kontrolowana! Rozmowa Kontrolowana!
Na telefon stacjonarny długo się czekało. Najpierw należało uiścić koszmarną opłatę, potem kupowało się aparat telefoniczny. I się czekało, czasem parę lat. W końcu przychodził moment, że i ja mogłam się pochwalić własnym numerem telefonu. Koszty abonamentu sprawiały, że dzwonek pobrzmiewał rzadko, a gdy już to wszyscy na wyścigi, biegliśmy do aparatu. Synkowi tak się spodobała możliwość pogawędki, że kiedyś wyznał:
- Mamusiu, jak w nocy się budzę, to dzwonię do takiej pani i sobie rozmawiamy...
Okazało się, że moje dziecko po nocach wydzwania do przypadkowo wybranych osób i z nimi gawędziło. Przyznało, że niektórzy na niego krzyczeli i kazali odłożyć słuchawkę, czasem zawołać rodziców, ale nie miał śmiałości przerywać nam snu. Chyba tylko cud sprawił, że nie dodzwonił się do jakiegoś egzotycznego miejsca. Rachunek był okazały i to ja zostałam oskarżona o nadmierną gadatliwość...
W krótkim czasie pojawiły się pierwsze telefony komórkowe. Pierwotnie były to słuchawki wielkości cegły, kosztujące fortunę. Był to produkt bardzo luksusowy, mało kogo było na niego stać. W ciągu paru lat pojawiły się komórki bardziej podręczne, mniejsze i dostępne szerszemu gronu. W końcu i ja się jej dorobiłam. Rozmowy przez komórkę były drogie, więc człowiek naprawdę ograniczał się tylko do arcyważnych spraw. Wyjątkiem była moja mama. Opracowała autorską koncepcję, w której to najpierw do mnie dzwoniła, po czym w środku zdania traciło się połączenie. Grzeczna córka (czyli ja, jakby ktoś się nie domyślił) natychmiast oddzwaniała, po czym zawsze usłyszała:
- Oj, coś tam przerwało. Ale słuchaj...
I takim sposobem zawsze ja miałam potężny rachunek do zapłacenia, a współrozmówczyni mieściła się w abonamencie. A potem dawała złote rady, że powinnam jednak ograniczyć te moje rozmowy...
Ze wstydem wyznaję, że swego czasu ośmieszyła mnie moja siedmioletnia córka. Otóż oddałam jej swoją pierwszą komórkę i ta w pięć minut odkryła jej możliwości, o których przez dwa lata nie miałam pojęcia.
Już wcześniej były sygnały, że tak się stanie. Miałam nowiutki telefon, pierwszy, którym robiło się zdjęcia. Córci kategorycznie zakazałam dotykania tego sprzętu. Minęło kilka dni. Przeglądałam zdjęcia. Patrzę, a tam seria zdjęć, gdzie widać tylko małe nóżki...
Do dzisiaj nie mam bladego pojęcia co naprawdę potrafi mój telefon. Wiem tylko, że włączają mi się funkcje, których nie chcę, albo wymusza określone działanie. A ja chcę tylko porozmawiać, ewentualnie napisać esemesa, albo obejrzeć przesłane zdjęcie.
Jest wiele możliwości, z których ani myślę korzystać. Może kiedyś do tego dojrzeję, ale na razie nie zamierzam płacić telefonem. Nie mam aplikacji bankowej w telefonie. Wystarczy, że dostaję histerii przy karcie bankomatowej.
Dawniej kiedy chciałam spotkać się ze znajomymi, po prostu do nich szłam. Normą było, że i mnie odwiedzano nie zapowiadając się. A dzisiaj?
Dzwonimy, żeby usłyszeć:
- Wiesz, dzisiaj to nie, jestem zajęta. Może w następnym tygodniu się zdzwonimy...
I przede wszystkim nie byliśmy tak uwiązani, jak teraz. Dzwonił pracodawca? A to pech, nie było mnie w domu... Można było też odłożyć słuchawkę, niech se dzwoni. Dziś w każdej chwili można nas dopaść.