niedziela, 2 kwietnia 2023

TRAUMA

Na obecny wpis musieliście bardzo długo czekać, bowiem przeżywałam pewne zdarzenie, które musiałam w sobie jakoś poukładać. Do dziś nie mogę się pozbierać. Moje Ego legło w gruzach.

A było to tak…

Przed świętami Bożego Narodzenia poszłam do sklepu poczynić pewne zakupy. Za linią kas stało dwoje młodych ludzi - kobieta i mężczyzna, którzy zbierali pieniądze do puszki na chore dzieci. Przesiąknięta świąteczną atmosferą postanowiłam wrzucić skromny datek. Podeszłam do wolontariuszy, wrzuciłam pieniądze do puszki i słyszę:

- Proszę poczęstować się cukiereczkiem – powiedział młody mężczyzna.

- Nie dziękuję – odparłam.

- Jak pani nie chce, to może dla wnuczka albo wnuczki? - dodała młoda kobieta.

I w tej chwili całe moje dobre samopoczucie, szlag trafił. Do tej pory żyłam w błędnym przekonaniu, że wyglądam młodo.  Przyznaję, że od dawna marzę o tym, żeby zostać babcią. I tu pojawia się duża sprzeczność. Chciałabym być babcią, ale najwyraźniej na własnych warunkach. Nie wiem, jakim miałam wyraz twarzy, ale wolontariusz płci męskiej postanowił ratować sytuację:

- No co ty opowiadasz? Pani nie może mieć jeszcze wnuków, bo jest jeszcze za młoda. Dla dzieci proszę wziąć.

Będą z niego ludzie…

 A pani nie rokuję sukcesów.

Tak sobie myślę, że co innego wiedzieć, że mogę mieć wnuki, a co innego na nie wyglądać. Uparcie nie chciałam wziąć cukierka. Na koniec warknęłam:

- Moje dzieci są już dorosłe, nie ma wnuków, nie dostaną cukierka!

 

Ledwie pozbierałam się po tym traumatycznym przeżyciu, a tu nowy cios. Poszłam do drogerii po nowy krem, do twarzy. Produktów było bardzo dużo, nie mogłam się zdecydować na konkretny, w związku z czym postanowiłam poprosić o pomoc personel.

- Czy mogłaby mi pani polecić jakiś dobry krem do twarzy?

Pani patrząc mi głęboko w oczy, odpaliła bombę atomową.

- Klientki bardzo chwalą krem takiej i takiej firmy, dla pani proponuję ten 60 plus.

Z pewnością nie wyglądałam na szczęśliwą osobę. Jak się uśmiechałam, tak przestałam. Pani natychmiast próbowała ratować sytuację:

- Oczywiście pani daleko do tego wieku, ale ten krem działa tak świetnie, że warto go wypróbować. Klientki sobie bardzo chwalą.

- Akurat- pomyślałam sobie. -Szczerze wątpię, by jakakolwiek kobieta chciała się przyznać, że ma tyle wiosen na swoim koncie.

 

Te dwa zdarzenia sprawiły, że potrzebowałam bardzo mocnego pocieszenia.

Nie mogło to być byle co.

I nie było.

Kupiłam sobie całą serię Malazjańskiej księgi poległych Stevena Eriksona.

 

 

 

piątek, 15 lipca 2022

KONIK

 

Przedstawiam Wam Konika.  Namaszczenie nieokreślone, nie jest to siwek, ani też kary. Kogo nie pytałam, nie umie określić, jaki to kolor. Ciągle słyszę:

- Pani kochana, nie znam się na kolorach!

Większość męskiej populacji wyznaje mi w zaufaniu, że są daltonistami…

Wygodne.

Problem w tym, że i ja nie wiem jaki to kolor, w związku z czym podejrzewam, że jest we mnie spory pierwiastek męski. Na wszelki wypadek pomacałam się tu i ówdzie, ale nie, niczego mi nie przybyło, ani nie ubyło.

            Razu pewnego przyjechałam Konikiem do pracy. Najwyraźniej Konik się znarowił, bo jechało mi się ciężko, na szczęście były przejścia, gdzie musiałam z niego zejść i go poprowadzić. Gdyby nie to, nie wiem jak by było, pewnie wyzionęłabym ducha. Dojechałam do pracy i krzyczę do koleżanki:

- Otwórz stajenkę, muszę Konika zaparkować.

Otworzyła zdalnie, dzielna niewiasta.

Zaparkowałam, przypięłam (żeby mi Konik nie zmienił właściciela), patrzę, a tu idzie ulubiony kolega. Dopadłam go pod drzwiami i wystosowałam serdeczną prośbę:

- Maniuś, proszę Cię, bardzo proszę, zobacz czy nie trzeba podkuć mi konika, coś się znarowił.

Maniuś oczy wybałuszył jak 500 zł. Nie bardzo rozumiał o czym do niego mówię.

- Koniem do pracy przyjechałaś??

- Nie koniem, tylko Konikiem.

- Kucykiem??

- Jakim kucykiem, kucyk to mogę sobie zrobić, a nie na nim przyjechać.

Przez moment rozważałam, czy aby nie czas zastosować jakiegoś focha, z katalogu, ale zrezygnowałam, w końcu to ja przyszłam w łaskę. Trochę mnie oburzyło, że widział mnie na tak nędznej szkapinie. Rozumiem, że jestem nikczemnego wzrostu, ale żeby kucyk?? Mnie się należy pełnokrwisty rumak bojowy!

- Chodź, pokażę – pociągnęłam kolegę do Konika.

Popatrzył na mnie dziwnie, jednak był zbyt zaintrygowany, żeby protestować.

- Aaaaa, ten Konik! – roześmiał się. – Sprawdzę, czy nie trzeba go podkuć.

Pomacał, po czym wydał wyrok:

- Stanowczo wymaga podkucia.

I rechocząc, poszedł poszukać narzędzi.

Szybko się rozniosło w pracy, że mam Konika. I już nikt inaczej go nie nazywa.

-Przyjechałaś Konikiem?

- Przyjechałam.

- No to otworzę ci stajenkę…

Na pewno już wiecie. Konik to mój rower…

czwartek, 10 lutego 2022

ZAMASKOWANA

  To już kolejny rok, gdzie musimy nosić maseczki. Do niedawna, ów obowiązek traktowałam jako zło konieczne. Zdarzało mi się zapomnieć o szmatce na gębusię, zwłaszcza na początku zarazy. Parę razy udało mi się robić zakupy bez maseczki, nikt mi nie zwrócił uwagi, tylko ten wzrok klientów... Czułam, że coś nie tak, ale dopiero po przyjściu do domu następowało oświecenie. Rychło w czas, jak wszystko u mnie. 

A skoro udało mi się zaoszczędzić na mandatach, to dokonywałam usprawiedliwionych zakupów książkowych. W efekcie rozważam nabycie kolejnych trzech półek na książki...

Posiadam także czytnik ebooków, ale to nie to samo. 

Przyznaję, w pracy też czytam. Problem w tym, że od zarania mojego życia zawodowego, szefostwo usiłuje mnie zdyscyplinować w tym zakresie. Póki co wrosłam w krajobraz z książką w ręce. Niestety od czasu do czasu udaje się mnie złapać na gorącym uczynku:

- Ciekawa ta książka? - dobiega do mnie z odległej galaktyki głos szefowej.

-Wspaniała! - I gdy już jestem gotowa spamować, dalsza część wypowiedzi skutecznie studzi mój zapał.

- To może teraz zrobisz sobie dłuższą przerwę i popracujesz?

Skoro szefowa tak prosi, nie pozostaje mi nic innego, jak z wielkim entuzjazmem zabrać się do  roboty. Później w autobusie oddaję się swojemu czytelniczemu nałogowi, co się zwykle źle kończy. Nagle okazuje się, że jestem w dziwnym miejscu, moje miasto ciągle się rozbudowuje i rozrasta. l nie mam pojęcia jak ja  się tam znalazłam. Teleportacja, jak nic. 

W dodatku popsuł mi się wzrok, a także nastąpiła zmowa przedsiębiorstw wydawniczych, bo literki w moich ukochanych książkach są coraz mniejsze. Musiałam zastosować doping, w związku z czym jestem dumną posiadaczką kilku par okularów do czytania.  

I tu zaczynają się schody...

Jak pracuję w okularach, szefostwo z automatu poluje na mnie i moje lektury. Stąd prosta droga do nowoczesności w postaci czytnika. Jeszcze mnie na jego używaniu nie przyłapano. Może dlatego, że nie umiem się do niego przekonać. 

Coraz to nowe książki, autorzy debiutanci, o których na pewno będzie głośno, sprawiają że nie jestem na bieżąco z lekturą. Staram się jak mogę, ale to beznadziejna walka, nie przeczytam wszystkiego...

Pewnego razu tak się zaczytałam w autobusie, że jak oprzytomniałam to byłam w egzotycznym miejscu. Nie pozostało mi nic innego, jak się ewakuować na drugą stronę ulicy, wsiąść do następnego autobusu, dzielnie pozbawiając się lektury, bo kto wie, kiedy byłabym uprzejma dotrzeć do domu. 

Wysiadłam z duszą na ramieniu, obce terytorium, nieznane mi tereny, w związku z czym należy zachować czujność. Zamaskowana z obowiązku, ale i dla niepoznaki (może nikt mnie nie rozpozna  i nie przyłapie w takim dziwnym zadupiu, zwłaszcza znajomi dzieci, potem donos i weź się matka tłumacz). Czujna jak gazela, rozglądam się na boki wietrząc niebezpieczeństwo. Po drodze mija mnie grupa młodzieży, na oko po 15 lat. I nagle słyszę:

- Z tą to bym się i umówił. Ma takie piękne niebieskie oczy.

Rozglądam się na boki, w celu zlokalizowania obiektu westchnień. Pusto w okolicy... 

Przeżyłam wstrząs. Oczy wytrzeszczyłam, kłapaczka mi opadła. Gdybym miała sztuczną szczękę, to bym musiała jej szukać w okolicy. 

I tak całą drogę do domu rozmyślałam sobie o tym jak to zdalne nauczanie zepsuło młodzieży oczy. Rozumiem, że było ciemno, ale nie aż tak, by  podrywać potencjalną babcię.  I przypuszczam, że jestem dużo starsza od jego rodziców.

I co mogłabym z takim Adonisem zrobić? Chyba tylko jedno:

- Wnusiu, chcesz rosołku? 


poniedziałek, 29 marca 2021

SŁABA PŁEĆ

 Przyjęło się, że to kobiety określa się mianem słabej płci.
Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić.
I nie nie jestem wojującą feministką, podkręcającą wąsa i dobywającą miecza dla szpanu. Szybciej przedefiluję w nowej kiecce z metką, na której widnieje odpowiednio duża kwota, krokiem statecznym, żeby inne niewiasty miały czas spuchnąć  z zazdrości. 

Wróćmy do tematu.
Prawda jest taka, że jesteśmy z reguły silniejsze i odważniejsze od mężczyzn. Gdyby panów postawić w sytuacji kobiecej, zapewne szybko by się poddali i zniechęcili. 
Na przykład wizyta u dentysty sprawia, że największy twardziel nie wytrzymuje ciśnienia. Najczęściej u stomatologa widzę pary, ewidentnie rodzaj męski potrzebuje wsparcia i eskorty pod drzwi. Partnerka życiowa zostaje pod drzwiami, czujna i gotowa wkroczyć do akcji, gdyby nieborakowi się zemdlało. 
Dawno temu słyszałam taką rozmowę:
- Proszę pana, proszę się nie bać, nic nie będzie bolało...
- Nie jestem o tym przekonany, może przełożymy tę wizytę? Nie czuję się gotowy...
- Skoro już pan tu przyszedł, to proszę usiąść na fotelu. 
Tak, nie przyszedł z własnej woli, do miejsca kaźni przywlokła  go jego własna połowica. Stosując prośby, groźby i szantaż odstawiła go do gabinetu i przekazała w fachowe ręce. Najwyraźniej zła to kobieta była...
- Niech mi pan powie, w którym momencie budzi się w panu lęk? 
- Przed drzwiami z napisem stomatolog... - pisnął cichutkim głosem samiec alfa.
Myślicie, że to odosobniony przypadek?
Nie sądzę...

Weźmy na tapetę poród. Przy współtworzeniu obecny, ale jak przychodzi do rozwiązania, to zwiewa aż się kurzy.
- Słuchaj, może byśmy razem urodzili?
- No coś ty, jeszcze bym ci przeszkadzał. Poza tym boję się, że jakby co to mogę nie wytrzymać i zdzielić lekarza czy położną.
Akurat. 
Prędzej zrobi się zielony, siny, przeźroczysty i łup na posadzkę z całą swą okazałością samca alfy. Może i dobrze, że stchórzył, bo w końcu to kobieta rodzi i to nią powinno się zajmować. W dodatku może w trakcie porodu usłyszeć parę ciepłych słów, pod adresem narzędzia zbrodni i przysięgi, że już nigdy ale to nigdy nie podejdzie na odległość kilometra za to, co jej zrobił. Za to po fakcie, puszy się i chwali, jakby sam osobiście urodził dziecko. I oczywiście w jego kierunku kierowane są wszelkiego rodzaju gratulacje. Ale gdyby to mężczyzna musiał urodzić swego potomka, to okazałoby się, że świat w ciągu kilkudziesięciu lat się wyludnił. 
Od zarania dziejów, kobiety musiały sobie radzić, kiedy mężowie udawał się na wojnę. Najpierw ją wywoływali, po czym wskakiwali na koń i zanim opadł kurz, już ich nie było. Niewiele się zmieniło do tej pory, zamienili tylko żywego rumaka na mechanicznego. 

Gdy tylko mają katar, to trzeba nad nimi skakać, nie mają siły zrobić sobie herbaty, czy kanapki. I ten słabiutki głosik, pełen boleści:
- Kochanie, podaj mi leki, bo nie mam siły po nie sięgnąć.
Ale nazajutrz powlecze się taki do pracy, zapewne ostatkiem sił.
Do lekarza się nie uda, bo i po co. Najczęściej podstępna niewiasta ciągnie go do przychodni, w celu zdiagnozowania.

A zauważyliście, kto usilnie pracuje przed samymi świętami? Kto zostaje po godzinach i wymyśla wszelkiego rodzaju innowacje i angażuje personel do wzmożonego wysiłku? Miganie się od obowiązków domowych opanowali do perfekcji...
Wraca pan domu po pracy i od drzwi woła:
- Co na obiad żono? Ale jestem zmęczony... 
I od razu włącza telewizor, oczekując pełnej obsługi gastronomicznej.
Ten obiad sam się zrobił, ciuchy się wyprasowały, dom się posprzątał, dzieci same się zaopiekowały. I jeszcze potrafi wtrącić:
- To co ty cały dzień robiłaś, jak to nie zostało zrobione?
A ona dopiero wróciła z pracy. 
Aż się prosi, by  na pytanie: co na obiad, rzec:
- Kuchnia afrykańska.
- A co to takiego? 
-Nic.

A jak zostawisz mężczyznę samego z własnymi potomkami, możemy być pewne, że w domu pobojowisko a obiad został zamówiony.
Znałam pewnego mężczyznę, który w ciągu miesiąca schudł 15 kg, bo małżonka wylądowała w szpitalu. Biedakowi nie było komu podać pod nosek. 
Statystycznie panowie żyją krócej, w większości ci, co stracili swoją partnerkę życiową, albo samotni...
Bo taka jest prawda, drodzy panowie, że to ta wredna, domowa sekutnica Was wlecze do lekarza, dentysty i dba o to, byście się dobrze odżywiali.
I kto tu jest słaby?

środa, 24 marca 2021

ZMIANA

  Świat ruszył gwałtownie do przodu, ja mam zadyszkę i z lekka zwalniam, żeby nie napisać, że wlokę się w ogonie.

Mam wrażenie, że nie nadążam za nowinkami technologicznymi. Niby wszystko ma być uproszczone, a odbieram to jako zamach na moją inteligencję. 

Weźmy na przykład Windowsa 10. Kafelki, a co to ja małe dziecko jestem?

Już zdziecinniałam i nie byłam łaskawa tego spostrzec? 

Łapię się na tym, że wcale nie mam ochoty zapoznawać się nowinkami technicznymi. Coś, co dla kogoś jest bardzo proste w obsłudze, mnie sprawi na pewno problem. Do tego dochodzi lęk przed zepsuciem maszynki. 

W dodatku mam wrażenie, że te wszystkie udogodnienia tylko komplikują sprawę, oraz następuje pewne przeładowanie technologią. 


Pewnie rzeczy, które dla mnie były oczywiste, dla moich dzieci są abstrakcją. I analogicznie, to co dla nich jest oczywiste, dla mnie nie.

Telefony dawniej były tylko stacjonarne. Jak ktoś nie miał, a chciał się skontaktować z osobą posiadającą owe dobro z kategorii luksusowej, pędził do budki telefonicznej. Kręciło się tarczą w celu wywołania pożądanego numeru telefonu. Wystarczyła jedna moneta o odpowiednim nominale i można było gadać i gadać... W międzyczasie powstawała kolejka, składająca się z osób, tak samo jak ja, spragnionych dialogu z wybraną osobą. Czasem można było być wyniesionym z budki, przez współwyznawców szalonej ówczesnej technologii. I wciąż trzymając kurczowo słuchawkę, dopóki kabel pozwolił, rzuciło się parę ostatnich słów. 

Bywało, że budka telefoniczna padała ofiarą złości rozmówcy. 


Pewien mężczyzna, biegający w lutym po mieście, w swetrze i kapciach poszukiwał budki telefonicznej. Każda mijana po drodze była zdemolowana, a ten w akcie złości szarpał za naderwaną słuchawkę. Zobaczyli go milicjanci. Chcieli go zaprosić w ciepłe miejsce, czyli do radiowozu...

Okazało się, że to przyszły tato biegał po mieście, szukając budki telefonicznej, w celu wezwania pogotowia do swojej żony. Na jego miejscu, też bym biegała, mając wizję odebrania własnoręcznie swojego dziecięcia. Spotkało się to z pełnym zrozumieniem, panowie milicjanci podwieźli przyszłego rodzica do działającej budki telefonicznej, potem odwieźli go do domu. Dość szybko odjechali, pewnie bali się, że zostaną zaangażowani do akcji porodowej. A tymczasem małżonka owego nieszczęśnika przymierzała kolejne kreacje, bo przecież byle jak nie pojedzie ubrana. Prawie tato patrzył na to ze zgrozą, obgryzając pazury. Oczyma wyobraźni widział siebie, jak stoi na balkonie i ryczy: ratunku! Pomocy!


Swego czasu można było usłyszeć w słuchawce obce głosy. A jak kto bardzo był ciekaw, to mógł zapoznać się z problemami innych ludzi. A hitem w skali światowej, był co kilka minut głos, który oświadczał: Rozmowa kontrolowana! Rozmowa Kontrolowana! 


Na telefon stacjonarny długo się czekało. Najpierw należało uiścić koszmarną opłatę, potem kupowało się aparat telefoniczny. I się czekało, czasem parę lat. W końcu przychodził moment, że i ja mogłam się pochwalić własnym numerem telefonu. Koszty abonamentu sprawiały, że dzwonek pobrzmiewał rzadko, a gdy już to wszyscy na wyścigi, biegliśmy do aparatu. Synkowi tak się spodobała możliwość pogawędki, że kiedyś wyznał:

- Mamusiu, jak w nocy się budzę, to dzwonię do takiej pani i sobie rozmawiamy... 

Okazało się, że moje dziecko po nocach wydzwania do przypadkowo wybranych osób i z nimi gawędziło. Przyznało, że niektórzy na niego krzyczeli i kazali odłożyć słuchawkę, czasem zawołać rodziców, ale nie miał śmiałości przerywać nam snu. Chyba tylko cud sprawił, że nie dodzwonił się do jakiegoś egzotycznego miejsca. Rachunek był okazały i to ja zostałam oskarżona o nadmierną gadatliwość...


W krótkim czasie pojawiły się pierwsze telefony komórkowe. Pierwotnie były to słuchawki wielkości cegły, kosztujące fortunę. Był to produkt bardzo luksusowy, mało kogo było na niego stać. W ciągu paru lat pojawiły się komórki bardziej podręczne, mniejsze i dostępne szerszemu gronu. W końcu i ja się jej dorobiłam. Rozmowy przez komórkę były drogie, więc człowiek naprawdę ograniczał się tylko do arcyważnych spraw. Wyjątkiem była moja mama. Opracowała autorską koncepcję, w której to najpierw do mnie dzwoniła, po czym w środku zdania traciło się połączenie. Grzeczna córka (czyli ja, jakby ktoś się nie domyślił) natychmiast oddzwaniała, po czym zawsze usłyszała:

- Oj, coś tam przerwało. Ale słuchaj...

I takim sposobem zawsze ja miałam potężny rachunek do zapłacenia, a współrozmówczyni mieściła się w abonamencie. A potem dawała złote rady, że powinnam jednak ograniczyć te moje rozmowy...


Ze wstydem wyznaję, że swego czasu ośmieszyła mnie moja siedmioletnia córka. Otóż oddałam jej swoją pierwszą komórkę i ta w pięć minut odkryła jej możliwości, o których przez dwa lata nie miałam pojęcia. 

Już wcześniej były sygnały, że tak się stanie. Miałam nowiutki telefon, pierwszy, którym robiło się zdjęcia. Córci kategorycznie zakazałam dotykania tego sprzętu. Minęło kilka dni. Przeglądałam zdjęcia. Patrzę, a tam seria zdjęć, gdzie widać tylko małe nóżki... 

Do dzisiaj nie mam bladego pojęcia co naprawdę potrafi mój telefon. Wiem tylko, że włączają mi się funkcje, których nie chcę, albo wymusza określone działanie. A ja chcę tylko porozmawiać, ewentualnie napisać esemesa, albo obejrzeć przesłane zdjęcie.


Jest wiele możliwości, z których ani myślę korzystać. Może kiedyś do tego dojrzeję, ale na razie nie zamierzam płacić telefonem. Nie mam aplikacji bankowej w telefonie. Wystarczy, że dostaję histerii przy karcie bankomatowej. 

Dawniej kiedy chciałam spotkać się ze znajomymi, po prostu do nich szłam. Normą było, że i mnie odwiedzano nie zapowiadając się. A dzisiaj? 

Dzwonimy, żeby usłyszeć:

- Wiesz, dzisiaj to nie, jestem zajęta. Może w następnym tygodniu się zdzwonimy...

I przede wszystkim nie byliśmy tak uwiązani, jak teraz. Dzwonił pracodawca? A to pech, nie było mnie w domu... Można było też odłożyć słuchawkę, niech se dzwoni. Dziś w każdej chwili można nas dopaść.


poniedziałek, 8 marca 2021

BABSKIE ŚWIĘTO

I przyszedł ten dzień. 

Znienawidzony przez mężczyzn, uwielbiany przez kobiety. 

8 marca.

Czy chcesz, czy nie, drogi Mężczyzno pędzisz po kwiaty, ewentualnie po drobiazg typu kolia brylantów, szmaragdów itp. 

Nie wykręcisz się tekstem, że to komunistyczne święto, że go nie poważasz i nie celebrujesz, niestety dla Ciebie, my świętujemy.

Już od rana okupujesz kwiaciarnię, nerwowo zerkając na zegarek, bo spóźnisz się do pracy, a znów trudno się wstawało, zwłaszcza że dziś poniedziałek. W robocie o zgrozo, całe stado niewiast, które na pewno ów dzień celebrują w całym majestacie. Nie ma przebacz.

Jeśli jesteś człowiekiem mającym węża w kieszeni (nie, nie tego węża...) rozstanie z każdą złotówką przypłacasz bólem serca, weź profilaktycznie  nitroglicerynę. Bardziej się to opłaca, niż paść trupem pod wpływem nieżyczliwych, piorunujących oczu koleżanek. Bo my kobiety, bywamy bardzo, ale to bardzo wredne...

Nie ma przebacz, drogi Kolego, pamięć mamy jak słoń. Do emerytury masz przerąbane. W uzasadnionych przypadkach dłużej.

Zatem dla swojego dobra pędzisz do kwiaciarni bladym świtem, niejednokrotnie zastając zamknięte drzwi, a przed nimi tłum tak samo zdesperowanych osobników rodzaju męskiego. 

Zgadza się, nie Ty jeden na to wpadłeś...

Wierz mi, będzie się to opłacało.

Możesz nie brać kanapek, zostaniesz poczęstowany wypiekami domowymi, a spróbuj przy tym się skrzywić... Trenuj zatem pogodny wyraz twarzy, w końcu to nie Twoje święto...

Jak już przebrniesz przez ten dzień w pracy, czeka Cię jeszcze ważniejsza misja, nie podpaść własnej kobiecie. 

Jak to skrewisz, śpisz na kanapie... Od Ciebie zależy jak długo. 

Jadasz na mieście, z tych samych powodów. 

Przy okazji naucz się obsługiwać pralkę i żelazko...

I nie powiemy, gdzie są Twoje skarpetki, czy ulubiony krawat.

Skończyła Ci się pianka do golenia, ulubiony dezodorant? A to pech...


I na koniec.

Uważaj!

W kalendarzu kobiet NIE ISTNIEJE DZIEŃ MĘŻCZYZNY!


 

czwartek, 18 lutego 2021

MEA CULPA



Tak się dziwnie składa, że cokolwiek zaplanuję, szlag trafia w błyskawicznym tempie. Moje marzenia zwykle przybierały wypaczoną ich formę. 

Weźmy przykład: mijając kolekturę totolotka, postanowiłam zdać się na los i wykupiłam zakład. Po losowaniu ze zdumieniem zanotowałam, że jestem niebywałym pechowcem, bowiem nie padła żadna cyfra z mojego kuponu. Był czas, że z uporem maniaka usiłowałam zaprzeczyć tej teorii i co jakiś czas biegałam do totolotka, sądząc, że co jak co, ale teraz to na pewno trafię trójkę...

Drugi przykład: zaplanowałam wyjazd do Przyjaciółki, wszystko zapięte na ostatni guzik, bilety kupione i można jechać. Wieczorem odbieram telefon, moje dziecko przebywające na koloniach złamało nogę, trzeba je zabrać... 

Inny przykład: marzyłam by zwiedzić Katedrę Notre Dame, przez wiele lat trzymałam się tego, że pewnego pięknego dnia uda mi się ją na żywo obejrzeć. I co się stało? Spłonęła...


Byłabym nieuczciwa, gdybym nie wspomniała, że życie zafundowało mi też niespodzianki, ale takie wielkiego kalibru. Nigdy nie ośmieliłam się marzyć o tym, że znajdę się w Zamku Windsor, zwiedzę Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud, albo będę chodzić codziennie po Monaco, kąpać się we wrześniu na Lazurowym Wybrzeżu, co prawda nie topless ku oburzeniu współplażowiczów. A trzeba Wam wiedzieć, że byłam jedyna w kompletnym stroju kąpielowym, czym zgorszyłam ówczesnych Francuzów. 

Dziś pewnie okazałoby się, że jestem nie dość tekstylna, bo i czasy się zmieniły. I weź tu znaj się na  modzie, ledwie człowiek się lekko zagapi i już faux-pas...


Wróćmy do omawianej sprawy.

Coś mi mówi, że cała ta niekończąca się pandemia to moja robota...

Po pierwsze: po narodowej kwarantannie trochę* mnie przybyło, oczywiście wszędzie tam, gdzie nie chciałam. I ta szmatka na gębusi doskonale tuszuje pewne widoczne mankamenty. I tylko te udało mi się ukryć. 

Po drugie: w tamtym roku miałam zwiedzać zamki Walii, a być może i Szkocji... (zanim Anglia wyjdzie z Unii Europejskiej). Jak wyszło, możecie się domyślić.

Po trzecie: w zeszłym roku nabyłam komplet walizek, sądząc, że niedługo cała ta zaraza się skończy i będę mogła włączyć gen włóczęgi. Boję się napisać, co to oznacza...

Po czwarte: w tym roku miała odbyć się podróż życia, od kilku lat planowana. Z okazji okrągłych urodzin, miałam z Przyjaciółką pojechać w pewne miejsce, też wymarzone... 

Sami widzicie, widoków na normalność nie ma, przeze mnie. 


Oświadczam uroczyście, że na 2022 rok, nie planuję niczego...


trochę* - wielkie, ale to wielkie niedomówienie.